Nasze chorowanie to bezsprzecznie jeden wielki stres. Od samego początku, gdy tylko zauważymy symptomy czegoś co wywołuje nasze zaniepokojenie zaczynamy się obawiać, czy iść z tym do lekarza czy też samo przejdzie. Zastanawiamy się czy jeżeli wybierzemy konsultację to jak zostaniemy potraktowani – czy trafimy na człowieka pełnego empatii, czy usłyszymy, że sprawa jest błaha, nie warta zabierania jego cennego czasu, a może nas skrzyczy, że dopiero teraz do niego trafiamy, czy pozna się na naszej chorobie? A może podejmie niewłaściwe działania terapeutyczne, co nie jest aż takie zaskakujące, gdyż wiemy, że występuje sporo chorób, które ze względu na sporadyczność występowania nazywane są rzadkimi, na których niekoniecznie znać się może nasz lekarz. W końcu, zazwyczaj po sporych oczekiwaniach wychodzimy z gabinetu. Czy wiemy co nam dolega? Niestety to dopiero początek naszych trudów – czeka na nas diagnostyka, która ani nie jest natychmiastowa, ani nie mamy zapewnionego szybkiego opisu jej rezultatów. Ich przygotowanie wymaga zazwyczaj sporo czasu wynikającego z dostępności lekarzy dokonujących tych opisów. Koniec końców dowiadujemy się co nam dolega. Zaczynamy być pełnoprawnymi pacjentami, osobami chorującymi i leczonymi. Osobami, której poziom, zatroskania o własną przyszłość niejednokrotnie sięga zenitu. Występujące wówczas czarnowidztwo jest nie do opanowania. Zatruwamy swym pesymizmem najbliższych, praca też nie bardzo ma się układa i tak doprawdy mamy wszystkiego dosyć.
Przechodziłem już dwa razy ten etap. Za każdym razem było bardzo trudno. W pierwszym przypadku nie bardzo wiedziałem, jak dawać sobie radę z emocjami. Ruch pacjentów dopiero raczkował, a i w internecie niewiele można było znaleźć. Mimo to los postawił na mej drodze ludzi, którzy pomogli mi się zorganizować. Dzięki nim trafiłem do najlepszego ośrodka w Polsce. Wszystko zadziałało właściwie. Po miesiącach od diagnozy czułem, że życie ponownie nabiera rumieńców.
Po latach pojawił się mój drugi nowotworu. Nie jakiś tam przerzut, ale kolejne, pełnoskalowe raczysko i to z przerzutami. To było ogromne zaskoczenie. Byłem przecież wówczas już bardzo świadomym pacjentem ze sporym bagażem wiedzy. I tym razem także otrzymałem pomoc dzięki, której łatwiej było mi się stać ponownie chorym.
Gdy piszę te słowa znowu coś się dzieje niedobrego – i nowe przerzuty i kolejny organ mego ciała zaczyna szwankować. Wiem jednak, że nie jestem sam, że rodzina i szerokie grono przyjaciół duchowo, koleżanki i koledzy z ruchu pacjenckiego bardziej organizacyjnie i w końcu sami leczący przyczynią się do tego, że problemy będą pokonywane.
I to właśnie chciałbym przekazać – w czasie choroby nie musimy być sami. Porozglądajmy się. Z pewnością znajdziemy tych, którzy będą chcieli i umieli nam pomóc w zrozumieniu i przezwyciężaniu choroby, tych którzy przyczynią się do tego, że psychicznie się nie zamkniemy, że nie będziemy osamotnieni. Chciałbym by chorowanie nas wszystkich było łatwiejsze, by nie towarzyszył nam lęk przed śmiercią czy przeszywającym bólem. Dlatego staram poświęcać swój czas by to stało się rzeczywistością, oczywiście w ramach posiadanych możliwości.
Za to, że nie byłem sam w moim onkologicznym borykaniu się z rzeczywistością wszystkim serdecznie dziękuję.